Minęło już sporo czasu od zakończenia kolejnej edycji Przystanku Woodstock, dla mnie piątej. Tekst, który jest poniżej napisałem będąc wprost po koncertach. Nie jest to jakaś recenzja festiwalu, czy nawet relacja, ot taki zlepek myśli okołoprzystankowych.
Clawfinger potwierdził słowa Tymona, że Szwedzi są 30 lat przed nami w myśleniu o muzyce, uczeniu muzyki... a na pewno w graniu nu metalu. Warto wspomnieć, że ludzie z Clawfinger są naprawdę muzykalni, co chyba należy do rzadkości w tego typu muzyce...
Lao Che dało fantastyczny koncert. Troszkę przearanżowali płytę Powstanie Warszawskie (chodzi mi tu przede wszystkim o dodanie sekcji dęciaków i więcej partii hammonda), co dało piorunujący efekt. Stałem na baczność i słuchałem. Słowa "dostępu do włazu, my żądamy" na tym koncercie zabrzmiały przerażająco realnie. Rzecz jasna, było wiele piosenek z nowej, bardzo dobrej, płyty.
Na dużej scenie było jeszcze wiele dobrych koncertów (naprawdę dobrych, wspomnieć koncert tenorów, Waglewskich, ludzie ze stolikiem Karbido (ci sami, którzy są na płatnym koncercie na fest. Dwa Brzegi); zabawny, w klimacie burtonowsko-tarantinowskim, Thee Flanders; dobry, choć stanowczo _za krótki_ koncert Vadera; The Stranglers (i improwizacja na hammondzie w Walk On By); ...).
Na Świetlikach nie byłem... bo zasłuchałem się w bluesowo-soulowym graniu ludzi z grupy Puste Biuro. Ich wokalistka bije na głowę promowaną wszędzie Cerekwicką, i głosem, i muzykalnością, i osobowością.
Najlepszy koncert na małej scenie - tradycyjnie, od trzech lat, Atmasfera. Owinięty żółto-niebieską flagą stałem jak wryty, zasłuchany w tę ich cudowną muzykę. To tam, po tym koncercie, pierwszy raz, na pytanie do przypadkowej osoby dostałem "ja nie poniemaju" :) Coś pięknego!
Drugi najlepszy dla mnie koncert na małej scenie - Żywiołak. W końcu ktoś zaczął grać polski folk, jak należy, bez tandetnej cepelii.
Nawet w namiocie Kriszny zdarzył się dobry koncert :) Nie wspominając już Smalca i jego Zielonych Żabek, gdzie podczas pogo można stracić buty; zagrała Ahimsa - jazz-rock w tonacjach indyjskich.
ASP co roku lepsze. W tym roku urzekł mnie Balcerowicz. I myśleniem i podejściem do życia. Wielki człowiek.
Jeżeli tak ma wyglądać "zmiana formuły", którą zapowiada Owsiak, to ja jestem jak najbardziej ZA.
Godzina trzecia rano. Noc z soboty na niedzielę. W małym namiocie ASP jacyś ludzie rozstawiają pulpity, kładą kartki z nutami. Jeden z nich ma różowego irokeza, drugi to typowy "metal" z dawnych czasów, i inni. Razem sześć osób. Na horyzoncie światło lampy rozlewa się we mgle. Dużo mgły na zewnątrz. Zaczynają grać. Ten z irokezem na fagocie, "metal" również, starszy koleś na oboju, dwie dziewczyny na klarnetach i jeszcze jeden człowiek na perkusjonaliach. Co grają? Mozarta, ragtime'y Joplina, utwór Jansena, muzykę z lat 30-tych, w końcu tematy z filmów. Takich koncertów nie zapomina się do końca życia.