Dwa tygodnie temu założyłem plecak i z namiotem pod pachą ustawiłem się w kolejce do kasy PKP po bilet do Kostrzyna. Przesiadka w Krzyżu, godzina oczekiwania na pociąg z Poznania. Zaskoczenie: pociąg przyjechał punktualnie, skład był wystarczająco długi a miejsca wolnego było sporo, nawet toalety działały. Czyżby coś się zmieniło?
Jeszcze kilka lat temu w środę, czyli na dzień bezpośrednio przed oficjalnym otwarciem Przystanku Woodstock, pole namiotowe raczej świeciło wysuszoną trawą niż dachami namiotów. Środa festiwalowa tego roku była inna. Na pierwszy rzut oka można byłoby powiedzieć: miejsca brak. To jednak nie była prawda. Miejsca było wystarczająco, jednak zostało ogrodzone (dosłownie), otoczone fosami (dosłownie) oraz konstrukcjami z świeżo wyciętych gałęzi i brezentu (w stylu ogródków piwnych). Pomyślałem: żałosna tendencja pana na zagrodzie z poprzedniego roku przybiera na sile.
Całe szczęście, że w tym roku nikt nie ostrzegał mnie, że nasra mi do namiotu, gdy wbiję pierwszego śledzia na jego polu. Dobrze mieć sąsiada, tak mówią. Z roku na rok woodstockowi sąsiedzi dają więcej okazji do konsternacji niż do zabawy (albo to ja starzeję się za szybko). Wyjazd na ten festiwal z lodówką pełną wódki, spędzanie całych dni w strefie sponsorów na fejsiku, picie tej wódki wieczorami do grilla, i rzucanie butelek pod namioty sąsiadów, czy rozsadzanie arbuzów petardami przed szóstą rano to raczej pomylenie z poplątaniem a nie Woodstock. Rzecz jasna, moi festiwalowi sąsiedzi są ode mnie młodsi, średnio o 10 lat. Rozbrajająca (mogę powiedzieć: nie wiadomo czy śmiać się czy płakać) jest ich nieskończona pewność siebie, wylewająca się z nich postawa żądająca i brak własnego zdania. Próbujesz rozpocząć rozmowę, szukasz ostrożnie tematu, a gdy go już znajdziesz, czujesz się jak na cocktail-party, gdzie mówiąc coś naprawdę od siebie jesteś uważany za nienormalnego.
Koncerty na tegorocznym festiwalu nie zapowiadały się jakoś rewelacyjnie. Pomijając gwiazdy, które są w stanie ściągnąć setki tysięcy ludzi po scenę (Coma prawdopodobnie w tym roku pobiła rekord, choć Budka Suflera i Manu Chao La Ventura wcale nie pozostały dłużne). Mogę dzisiaj powiedzieć, że byłem na ostatnim koncercie Budki Suflera. Sam koncert bardzo udany muzycznie, choć zabrakło mi Trojanowskiej i Urszuli z gościnnymi występami.
XX Woodstock to dla mnie festiwal sceny ASP (czyli nocnych koncertów) oraz małej sceny. Mała scena to świetny koncert grupy Bubliczki, świeże połączenie soulu i białego śpiewu w wykonaniu Ifi Ude oraz wyśmienity koncert zespołu Zmaza (pochodzącego z miasta, z którego wyruszam na Przystanek, co roku od jedenastu lat). Nic chyba jednak nie może się równać z show, które dała Ania Rusowicz z zespołem. To był stuprocentowy koncert woodstockowy, jeżeli tylko taka kategoria istnieje. Wielka szkoda, że w tym roku mała scena nie była nagrywana. Koncerty ASP to fenomenalny występ grupy Pink Freud, gdzie free jazz połączył się z punkiem, i gdzie można było zaliczyć pogo pod sceną. Włodek Pawlik ze swoim trio, z którym wystąpił po koncercie Pink Freuda, dał pokaz jazzu z najwyższej półki. Swój koncert zadedykował walczącym o swoją godność i niezależność: Ukrainie. Warto wspomnieć o odkrywczym (dla mnie przynajmniej) koncercie Kasi Kowalskiej z zespołem o bardzo rozbudowanym instrumentarium.
Koncerty nocne na dużej scenie słuchałem przeważnie z namiotu. Kondycja nie pozwala, tak mówią. W ten sposób wysłuchałem bardzo dobrego koncertu Kapeli ze Wsi Warszawa z gościem, Mercedes Peon. Na koncerty dzienne, takie jak świetny koncert zespołu Piersi, udawało mi się dojść o własnych siłach, zazwyczaj.
Woodstock zmienia się bardzo szybko. Sponsorzy zabierają coraz więcej przestrzeni i ciszy. Jeszcze kilka lat temu strefa między scenami była względnie cicha, uszy mogły odpocząć. Dzisiaj już nie ma takiego komfortu. Z drugiej strony, co roku przybywa więcej i więcej elementów w menu woodstockowym. Wiele ciekawych rzeczy dzieje się jednocześnie, zbyt wiele się traci. Tylko koncerty są jeszcze takie jak kiedyś.