Jubileuszowe zmęczenie

Jubileuszowy dwudziestypiąty Przystanek Woodstock czy też Pol'and'rock Festival 2019 zaskoczył mnie kilkakrotnie. Choć spostrzeżenia, które mam zamiar tutaj zilustrować mogą wydawać się być rozpalone zdarzeniami na poziomie błędu statystycznego, z których oschły formalista nie widziałby sensu wyciągać jakichkolwiek wniosków, a tym bardziej nie poświęciłby im, jakże cennej, chwili na opisanie, to jednak musiałby przyznać, że całkiem trafnie można ich użyć do nakreślenia stopnia ugniecenia plasteliny jaką jest rzeczywistość, w której obłąkane swatting flies in the vaseline nasila się z każdym dniem.

Pogoda miała przynieść ulgę, ale zawiodła zaraz po krótkim epizodzie przynoszącym nadzieję na więcej. Na tle pełnego słońca przeplatanego z czernią nieba i ulewami, spiekoty z chłodem, i rzadko spotykanych podczas festiwalu silnych porywów wiatru, środowy poranek wydawał się mieć idealną pogodę festiwalową: ciepło, przyjemny wiaterek, bez deszczu i bez palącego słońca. Wczesnym popołudniem Skiba uprawiał monolog i przestrzegał przed "okazjami" oraz różnej maści cwaniakami promując swoją autobiografię. Wieczór należał do kabaretu Hrabi oraz Jazz Bandu Młynarski-Masecki. Lider Jan Emil Młynarski przypomniał ze sceny przedwojenne melodie, skomentował bardzo trafnie bijących na oślep z pianą na modnych brodach "demaskatorów Żydów".

Mitch & Mitch nie porwali, podobnie jak Black Stone Cherry dnia następnego. Perfekcyjne do przesady wykonania, wyreżyserowane i niezbyt przekonujące zachowanie na scenie. To wszystko jakoś na mnie nie działa. Podziwiałem umiejętności techniczne, przesadną łatwość gry ocierającą się o muzyczną grafomanię, i mnogość posiadanych instrumentów zmienianych podczas koncertu częściej niż sam zużywam chusteczki higieniczne. Festiwalowe koncerty jazzowe przestały być jazzowe w ogóle.

Oficjalny dzień pierwszy uratował Pablopavo oraz, ku mojemu zaskoczeniu, japoński Crossfaith. Nie ukrywam, że ucieszyłbym się na widok Dir en grey czy Sukekiyo na dużej scenie, ale być może jest to zbyt głęboka nisza, do której większości festiwalowiczów nie zaprowadzi choćby i nawet biały królik. Podobnie rzecz ma się z francuskim Öxxö Xööx, Drabikowską grupą Батюшка, czy choćby z Deftones.

Dzień drugi należy do Moskwy, której muzyka jest autentyczna, a teksty nadal aktualne, oraz do Karoliny Czarneckiej. Mimo, że numerem jeden w tym roku był dla mnie koncert Kultu, na który, przesadnie, cieszyłem się na zapas, to właśnie koncert Czarneckiej w namiocie ASP był dla mnie najciekawszym i najbardziej ożywczym ze wszystkich koncertów festiwalu.

Nie dotrwałem do koncertów Renaty Przemyk czy Maleńczuka. Choć spałem wyjątkowo długo "jak na ten festiwal", uczucie zmęczenia nie opuszczało mnie na krok. Entuzjazm studziły zasieki na polu namiotowym (przy próbie przekroczenia których pojawiał się krzyk łamany pogróżkami i kurwami), czy wyznaczone oraz strzeżone (sic!) strefy prywatne na publicznej przestrzeni pola namiotowego. Osłupiałem, gdy usłyszałem za plecami między namiotami jawnie oferującego się dilera "trawy" — pierwszy raz od szesnastu lat mojego uczestnictwa w tym festiwalu spotkało mnie coś takiego. Gdy dodać do tego ordynarne chamstwo obozujących się obok festiwalowiczów, "dobre rady wujków" młodszych ode mnie o dekadę lub więcej, ich obrzydliwą egzaltację i kompletne niezrozumienie idei tego festiwalu, można by zaryzykować tezę, że Pol'and'rock zagubił podstawowe ideały, które zbudowały festiwal w Woodstock.

W kategorii show zdecydowanie wygrywa Skunk Anansie. Klasa, klasa, i jeszcze raz klasa.

Po powrocie w telewizji usłyszałem na temat festiwalu "drapieżne" (zapewne w zamyśle autorów) dyrdymały propagandowe dla szukajacych winnych własnego życia. Bodaj największym zarzutem było promowanie laickości przez tę imprezę. Pomyślałem: Przystanek bez Przystanku Jezus to jednak nie to samo, może pogrążył ich ten zeszłoroczny ogromny namiot i wielka scena, a może właśnie w tym roku aktywnie promowali laickość, przyłączając się do akcji Przystanek bez Jezusa. Strefa bez nienawiści. Zdaje się, że przenikliwość naszego medium narodowego nie zarejestrowała iście new-age'owskiej "modlitwy" parokrotnie recytowanej ze sceny.

Wracając pieszo do miasta asfaltową drogą niedzielnym porankiem usłyszałem, a zmęczenie odstąpiło:

Mieszkamy razem
Ona jest lesbijką
Mamy kota

Valid XHTML 1.0 Strict