Ruch powietrza zamarł gwałtownie, gdy tramwaj zatrzymał się.
Energiczny napływ mas zaczął tłoczyć ludzkie istnienia do stalowego pudła.
Kleisty zaczyn rozchodził się wrzaskliwie i nierównomiernie w sposób niekontrolowany i szybki.
Nieostrożni ci, którzy przebywali zbyt blisko rosnącego lepkiego ciasta, łatwo stykali się z opuchlizną, natychmiastowo przyklejali się do niej, a ta wypełniała im usta, uszy i oczy, by ostatecznie posiąść ich i przekształcić, stworzyć na nowo, lepkich i zostawiających tłuste ślady, pewnych siebie bezwarunkowo. To, co ich wchłonęło, rośnie w nich, jest z nimi tożsame i pochłania wszystko, co się z nimi zetknie. Nawet ich przedwcześnie przypadkowe dzieci, ich rodzina założona bo nie było stać na służbę, wolno przesuwają się w powietrzu gęstym jak klej, do ostatnich płytkich wdechów.
Powietrze w blaszanej puszce gęstnieje, bezruch. Oczy pieką, jak gdyby ktoś płynnie wyłączał oświetlenie.
Cień przyciągnięty do podłogi dużą dynią na sznurku trzymaną w prawej ręce potykając się dobiega do dobrze natłuszczonego siedzenia. Z ulgą opada na wytarte miejsce a biała dynia na foliowym sznurku dociąga jego ramię. Powietrze przecina zapach palonej skóry, skwierczącego tłuszczu pod nią, kilogramów soli i tanich przypraw. Ludzie, nie krowy, dyń nie jedzą, krzyczy rozpuszczony bachor. Zmodyfikowane kurczę z niedokładnie poderżniętym przez maszynę gardłem wydaje swój ostatni dech, sznurek podciąga je w górę, to w dół, ostry smród potu miesza się z wegetą. Tramwaj rusza. Jeszcze jeden krótki wdech.