Zobaczyć ławice ludzkie

Zazwyczaj przejście drogi dzielącej scenę Krishny od dużej sceny zabierało mi gdzieś pomiędzy 10 a 15 minut wolnego marszu. W tym roku zajmowało to znacznie więcej. Nie tylko pod tym względem XVII Przystanek Woodstock był inny niż wszystkie poprzednie w Kostrzynie nad Odrą.

Pierwszy raz zdarzyło się tak, że nie udało mi się wejść do pociągu do Kostrzyna. Dosłownie: nie można było przestąpić progu pociągu. Ale nie byłem sam, ani woodstockowicze, ani zwykli pasażerowie nie weszli. Sardynki w puszcze były już zbyt dobrze upchane. Później również my dowiedzieliśmy się, że klimatyzacja w szynobusie na Woodstock nie działa. Czekaliśmy na następny. Do Kostrzyna jechałem ponad 6 godzin, z przystankami po kilka godzin w Krzyżu i Gorzowie. Tego jeszcze nie było, jedziemy dalej.

Szukanie wolnego miejsca na polu namiotowym na godzinę przed północą nie jest zbyt dobrym pomysłem. Ale to też się przezwyciężyło. Nawet udało się w miarę dobrze rozłożyć namiot. W nocy ze środy na czwartek.

W czwartek rano poznałem nowych sąsiadów, widać rozbili się przed świtem lub krótko po. Niedługo potem dowiedziałem się dwóch informacji z pierwszej ręki. Kosmicznych cen hare-żarcia i piwa w zielonej puszce od nowego sponsora. Kotka młotkiem w łebek. Supermarket na polu to świetny pomysł, oszczędził mi kilometrowych pochodów majowych do miasta i wielu bąbli na stopach. Czas w końcu kupić porządne glany. Z kolei tłumaczenie Niemcom łamanym angielskim z niemieckim na dopingu, która woda jest mineralna, źródlana, niegazowana czy z bąbelkami to dla mnie czysta przyjemność.

Festiwal rozpoczął się z wysokiego C projektem poświęconym Grechucie. Ciekawe przedsięwzięcie, które początkowo wydawało się nie pasować na rozpoczęcie, pasowało idealnie. Okazało się, że dobrze śpiewać Grechutę potrafią tylko nieliczni. Z następnych propozycji dużej sceny mogę polecić zespół Materia - naprawdę duża klasa grania, szkoda tylko, że w nie urodzili się w USA ;-) Grupę Skindred wysłuchałem z namiotu. Koncert dobry, jednak spodziewałem się czegoś znacznie lepszego. Wtedy też doszło do mnie, że dobrze byłoby gdyby akustycy dużej sceny czasem dostroili się pod artystę. Nie każdy potrzebuje takiej dudniącej stopy czy punkowego werbla.

Pierwszy dzień festiwalu był dniem moich odkryć na małej scenie. Poznałem fantastyczny swingujący projekt poezji śpiewanej Chwila Nieuwagi z godną uwagi wokalistką oraz zachwyciłem się wspaniałą muzyką Micromusic. Micromusic odkryłem na nowo.

Piątek i sobotę koncerty na dużej scenie otwierał Litza w towarzystwie. Arka Noego brzmi znacznie lepiej na małej scenie. W końcu miałem okazję uczestniczyć w koncercie zespołu Apteka. Legenda jest wciąż żywa, i to jak. Austriacki Kontrust był w takiej formie, w jakiej chciałbym widzieć Guano Apes kilka lat temu - czyli w szczytowej. Można wybaczyć rozgadanie polskiej wokalistki. Ona mówi po polsku, jednak myśli już po austriacku. Riverside, mimo bardzo dobrego koncertu, nie przekonał mnie do siebie. Brak ekspresji wokalnej to duży minus. Wychowałem się na Queen, nie na Pink Floyd.

Przemieszczanie się miedzy dużą a małą sceną było w tym roku bardzo trudne. Wioska głównego sponsora była znacznie większa niż bywała zazwyczaj. Liczba przystankowiczów była ponad normę. Gdzieś podają, że 650 tysięcy, gdzie indziej, że ponad 700 tysięcy. Ja wiem jedno: było ich za dużo. Na dodatek wielu bardzo przypadkowych. Typowy woodstockowicz nie chodzi w białym obuwiu, nie ma nażelowanego jeża na głowie, nie żuje gumy podczas koncertu ani też nie jest nakoksowany. Poza tym zazwyczaj przeprasza, kiedy nadepnie na czyiś namiot czy nogi z niego wystające (moje nogi!).

Mimo wszystko wysłuchałem kilku koncertów na małej scenie również w piątek i sobotę. Minimalistyczny (zupełnie spoza świata Woodstocku) koncert World Trio (Jorgos Skolias, Bronisław Duży, Antonis Skolias) na głos, puzon i perkusję zrobił na mnie duże wrażenie. Grupa Łydka Grubasa spełniła moje dawne marzenie o założeniu zespołu z pogranicza wielu stylów, z funkową energią i inteligentnymi tekstami. Grająca w sobotę wieczór grupa Balkan Sevdah z perkusjonalistką, którą miałem okazję usłyszeć w projekcie Lunas Olvidadas w Szczecinie była dla mnie świetnym zakończeniem koncertowania na małej scenie.

W piątek po północy na scenie ASP grano jazz. Mocny, męski jazz, jak to opisał lider tria. Fortepian, kontrabas i perkusja na scenie. Herdzin, Kubiszyn, Konrad. Coś pięknego.

Koncert Prodigy próbowałem oglądać z górki ASP, ale tam również były tłumy. O podejściu bliżej nie było mowy. Blokada i możliwość bycia stratowanym. Dałem sobie spokój, poszedłem do namiotu.

XVII Przystanek Woodstock był bardzo dziwny. Mam wrażenie, że wszystkie koncerty i wydarzenia przytłoczył występ Prodigy, z którego pamiętam tylko początek. Zabrakło mi Wojciecha Manna w ASP. Nowy sponsor główny zagarnął, a następnie ogrodził barierkami i płotami zbyt dużą przestrzeń pola woodstockowego. W pewnym momencie zaczęło to być równie śmieszne jak palety proszku do prania w supermarkecie L. na polu.

Z roku na rok na Przystanku pojawia się coraz więcej ludzi w średnim i starszym wieku. To coś znaczy.

Proszę, nigdy więcej

Proszę, nigdy więcej techno-gwiazd.
http://forum.wosp.org.pl/viewtopic.php?f=13&t=11951

Valid XHTML 1.0 Strict